Żyjemy w czasach, kiedy rzeczywistość wyprzedza najbardziej szalone nawet pomysły scenarzystów z Hollywood. Nie potrzebujemy już ich horrorów, żeby się bać – straszymy się nieustannie sami, za nic mając opinie ekspertów przekonujących, że jeszcze nigdy w historii nie żyło się tak długo, bezpiecznie i komfortowo.
Amerykanie i Australijczycy lubią się bać rekinów. Temat ataku śmiercionośnych szczęk powraca każdego lata i wywołuje emocje wśród wylegujących się na plażach. Tymczasem statystyki donoszą, że w okresie od 1580 do 2003 r. zliczono na całym świecie 1909 napaści rekinów na ludzi, a ofiar śmiertelnych było zaledwie kilkadziesiąt. Wniosek – przeciętny Amerykanin z o wiele większym prawdopodobieństwem zginie w wyniku kontaktu ze świnią niż morskim drapieżcą. Czy to znaczy, że gdyby Steven Spielberg zrealizował film „Ryj”, odniósłby kasowy sukces?
Strach przed lataniem
Prywatne strachy przestają być zabawne, gdy zaczynają wpływać na bieg świata. W wyniku ataku terrorystycznego 11 września 2001 r. zginęło blisko 3 tys. osób. Podróżnych na całym świecie opanował strach przed lataniem samolotami, najbezpieczniejszym środkiem transportu, panika trwała niemal rok. Jednak obawa przed lataniem nie oznaczała strachu przed podróżami, po prostu zmieniły się środki transportu. Nic za darmo – na skutek zwiększonego ruchu samochodowego po 11 września zaczęło ginąć więcej osób na drogach niż przed zamachem.
Czy zatem warto uprzykrzać podróże lotnicze, wprowadzając na lotniskach kolejne systemy bezpieczeństwa? Gdyby zawierzyć statystyce, należałoby czynić wprost przeciwnie. Dan Gardner w książce „Risk. Science and Politics of Fear” (Ryzyko. Nauka i polityka strachu) pokazuje rachunek: gdyby terroryści porywali i rozbijali jeden amerykański samolot pasażerski tygodniowo, zagrożenie śmiercią dla podróżnego latającego raz w miesiącu byłoby jak jeden do 135 tys.